Miłość bez sakramentu
© Wojciech Nowak SJ

Jednym ze zjawisk związanych z postępującą laicyzacją społeczeństw jest malejąca liczba zawieranych małżeństw, wyraźnie zauważalna w Polsce od początku lat 90-tych i rosnąca równocześnie liczba wolnych związków oraz dzieci pozamałżeńskich. Rodzi się więc pytanie, jakie motywy skłaniają osoby do tego, by nie wiązać się ze sobą na stałe w sposób formalny, czy to kościelny czy cywilnoprawny? Odpowiedzi są różne. Jedni uważają, że nie należy komplikować sobie życia: Jeżeli mamy być ze sobą razem – argumentują – to dlatego, że będziemy chcielinatomiast jeżeli przyjdzie nam się rozstać, będzie to o wiele prostszePrzysięga czy podpis, złożone nawet przed ołtarzem nie zapewniają automatycznie trwałości i pomyślności związku – dodają. Inni przyznają wprost, że zbyt ceniąc sobie własną wolność i – jednocześnie – deklarując szacunek wobec niezależności drugiej strony, nie chcą wiązać siebie i jej dozgonną wiernością. Taki układ – ich zdaniem – pozwala chociażby na większą niezależność finansową i pełniejszą realizację siebie w innych sferach, np. zawodowej, przy jednoczesnym czerpaniu z życia we dwoje tego, co najprzyjemniejsze, co nie wymaga zbyt dużego wysiłku i co nie rodzi zbyt dużych zobowiązań. Przybiera to niekiedy formę układu partnerskiego określanego z angielskiego live-apart-together, gdzie osoby uznają pewną przynależność do siebie, niemniej jednak mieszkają osobno, dzieląc ze sobą życie jedynie od czasu do czasu według chęci i potrzeb. Jeszcze inni, zwłaszcza młodzi, podejmują wspólne życie tytułem próby nie wykluczając małżeństwa w bliżej nieokreślonej przyszłości. Na razie jesteśmy i chcemy być razem – odpowiadają – a co z tego wyjdzie, zobaczymy. Takie decyzje coraz częściej spotykają się z aprobatą rodziców mówiących: lepiej niech się młodzi sprawdzą aniżeli mieliby się rozstać po kilku latach. Tyle małżeństw się dzisiaj rozpada. Są też i tacy, którzy rezygnują ze ślubu ze względów ideowych sprzeciwiając się w ten sposób ingerencji czy to państwa, czy Kościoła w ich intymne sprawy. Wśród zwolenników nieformalnych związków można spotkać się też z opinią, że małżeństwo „zabija” miłość. Małżonkom wydaje się, że przez ślub nabyli prawo do wierności drugiej osoby i dlatego czują się zwolnieni od zabiegania o wzajemną miłość i atrakcyjność.

Takim postawom sprzyja współczesna obyczajowość, która ulegała przeobrażeniom w ostatnich kilkudziesięciu latach i rosnąca tolerancja naszego społeczeństwa na układanie sobie życia według własnego uznania. Dziś konkubinat nie budzi już tak zdecydowanej dezaprobaty społecznej jak dawniej, a wręcz zaczyna być postrzegany jako alternatywna, zdroworozsądkowa forma relacji między mężczyzną i kobietą. Sytuacja komplikuje się jednak, gdy w takich związkach przychodzą na świat dzieci, zwłaszcza te nie planowane, które do prawidłowego wzrostu osobowego potrzebują stabilizacji i dobrych relacji z obojgiem rodziców mieszkających zgodnie pod jednym dachem. Jest to jedno z podstawowych praw, z którymi przychodzą na świat.

Opisane wyżej sytuacje sprowadzają się do dwóch zasadniczych postaw. Pierwsza – to świadomy, określony w punkcie wyjścia wybór pożycia mężczyzny i kobiety na sposób małżeński bez żadnej więzi instytucjonalnej. Druga postawa – to rozpoczęcie przez mężczyznę i kobietę wspólnego życia z potencjalną przynajmniej perspektywą, przerodzenia się tej relacji w małżeństwo. Ta druga postawa z założenia może być próbą „sprawdzenia się” pod kątem zawarcia związku małżeńskiego, czyli formą tzw. „małżeństwa na próbę”.
Pomijam tutaj katolików związanych ze sobą tylko cywilnie, nie mających przeszkód do zawarcia sakramentalnego małżeństwa. Chociaż i ta sytuacja jest nie do pogodzenia z wiarą, to jednak nie można tej relacji stawiać na równi z konkubinatem. Zwraca na to uwagę Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej Familiaris consortio poświęconej rodzinie. Tu bowiem – pisze papież – istnieje przynajmniej jakieś zobowiązanie do określonej i prawdopodobnie trwałej sytuacji życiowej, chociaż często decyzji tej nie jest obca perspektywa ewentualnego rozwodu. Chcąc publicznego uznania ich związku przez państwo, pary te wykazują gotowość przyjęcia, obok korzyści, także zobowiązań (FC 82).
Dla katolika wolny związek to nie tylko problem braku porządku moralnego w dziedzinie seksualnej, czy braku pewnej formalności określającej status mężczyzny i kobiety, żyjących wspólnie, lecz jest to wybór opcji życiowej, która stoi w sprzeczności z wyznawaną wiarą, uznającą miłość jako główną zasadę. Chodzi zatem o sprawę fundamentalną. Miłość bowiem nie jest jednym z wielu przykazań chrześcijaństwa, lecz stanowi jego istotę. Św. Jan Ewangelista stwierdza krótko: kto nie miłuje, nie zna Boga (1 J 4, 8). Problem polega jednak na tym, że miłość w dzisiejszym świecie stała się terminem wieloznacznym. Właśnie owa niejednoznaczność była dla Benedykta XVI jednym z motywów wyboru tematu dla jego pierwszej encykliki Deus caritas est (= DCE, nr 2).
By spojrzeć z punktu widzenia wiary chrześcijańskiej na problem wolnych związków, wydaje się rzeczą konieczną sprecyzowanie terminów i odpowiedź na pytanie o naturę miłości.
Miłość jest rzeczywistością wielowymiarową. Jej najbardziej pierwotną postać, zakorzenioną w płciowej naturze człowieka, starożytni Grecy nazwali erosem. Jest to miłość, która nie rodzi się z myśli i woli człowieka, ale w pewien sposób mu się narzuca (DCE 3). Inni stan ten nazywają po prostu zakochaniem – zauroczeniem i fascynacją osobą odmiennej płci.
Eros ma postać miłości instynktownej, namiętnej, zmysłowej, dążącej do ekstatycznego zjednoczenia. Pozostawiony sam sobie jest szczególnie narażony na wypaczenie, dlatego potrzebuje dyscypliny i oczyszczenia. W jakim celu? Aby dać człowiekowi nie chwilową przyjemność, ale pewien przedsmak szczytu istnienia, tej szczęśliwości, do której dąży całe nasze istnienie (DCE 4). Droga do szczęścia i spełnienia, jakie instynktownie wyczuwa się doświadczając impulsów miłości erotycznej – wyjaśnia Benedykt XVI – nie wiedzie przez proste poddanie się opanowaniu przez instynkt (DCE 5). Eros bez dyscypliny i ascezy bardzo łatwo może zawładnąć człowiekiem i utrwalić w nim postawę egoistyczną prowadzącą do instrumentalizacji drugiego człowieka. Nie chodzi tu zatem o zaprzeczanie czy eliminowanie erosa z przeżywania miłości, co byłoby w pewnym sensie jej odczłowieczaniem, lecz o uzdrowienie w perspektywie jego prawdziwej wielkości (DCE 5). Bo Eros – pisze C. S. Lewis – którego się bezgranicznie czci i któremu się jest bezwzględnie posłusznym, staje się demonem. A Eros właśnie rości sobie prawo do takiej czci i posłuszeństwa[2].
Ku czemu miałoby prowadzić owo oczyszczanie erosa? W Nowym Testamencie w ogóle nie znajdujemy słowa eros. Autorzy natchnieni – mówiąc o miłości, którą uznano za główną zasadę chrześcijańskiej wiary – posługiwali się głównie terminem agape, pozostającym w języku greckim na marginesie. To pominięcie słowa eros na rzecz agape – zauważa papież – związane jest z nową wizją, którą wnosi chrześcijaństwo w pojmowanie miłości (zob. DCE 3).
Agape – pisze Benedykt XVI – wyraża doświadczenie miłości, która staje się prawdziwym odkryciem drugiego człowieka, przezwyciężając tym samym swój dotychczasowy, wyraźnie dominujący, egoistyczny charakter. Miłość staje się „troską” i „posługą” dla drugiego. Nie szuka już samej siebie, zanurzenia w upojeniu szczęściem; poszukuje dobra osoby ukochanej: staje się wyrzeczeniem, jest gotowa do poświęceń, co więcej, poszukuje ich (DCE 6). I w tym sensie – kontynuuje autor encykliki – miłość jest ekstazą, jednak nie w znaczeniu chwilowego uniesienia, lecz jako trwały proces wychodzenia z kręgu „ja” skoncentrowanego na samym sobie w kierunku „ja” wyzwolonego, dającego siebie innym, w kierunku ponownego znalezienia siebie, a nawet w kierunku odkrycia Boga (DCE 6). Dynamika ta jest nie tylko realizacją miłości, ale realizacją samego człowieczeństwa, co wielokrotnie powtarzał Jan Paweł II mówiąc, iż człowiek realizuje siebie w pełni nie inaczej, jak tylko w bezinteresownym dawaniu siebie bliźnim. Odkrywanie Boga na tej drodze polega na odkrywaniu prawdziwej natury miłości. Bóg bowiem nie tyle kocha, co jest miłością (gr. agápe estín – 1 J 4, 8), a każdy kto kocha (gr. agapon) – wyjaśnia św. Jan Ewangelista – narodził się z Boga i zna Boga (1 J 4, 7). Kochając drugiego człowieka miłością agape otwieramy się a zarazem jednoczymy z jej źródłem. Ta współzależność miłości Boga i bliźniego zyskuje swoje uzasadnienie szczególnie w obliczu prawdy o Wcieleniu, gdzie Syn Boży przyjmując ludzką naturę stał się prawdziwie naszym bliźnim (por. Mt 25, 40).
Oryginalnością chrześcijaństwa nie są jednak nowe idee, lecz sama postać Chrystusa, który ucieleśnia pojęcia (DCE 12). Przykazanie miłowania Boga ze wszystkich sił i bliźniego jak siebie samego już w Starym Testamencie streszczało istotę wiary Izraela (zob. Kpł 6, 4-5; 19, 8; por. Mk 12, 29-31). Chrystus, który nie przyszedł znieść Prawo, lecz je wypełnić (Mt 5, 17) mówi jednak o nowym przykazaniu (J 13, 34), o swoim przykazaniu (J 15, 12), aby Jego uczniowie miłowali się tak, jak On ich umiłował. Jezus wprowadza zatem nową miarę miłości, którą jest On sam. Jego miłość nie polega jedynie na czynieniu dobra, lecz jest darem z siebie, poświęcaniem się dla ludzi (Mt 20, 28; J 15, 13). Po tym poznaliśmy miłość – wyjaśnia św. Jan Ewangelista – że On oddał za nas życie swoje (1 J 3, 16). I dodaje: my także winniśmy oddać życie za braci (1 J 3, 16). Zatem „kochać” oznacza ostatecznie poświęcić dla bliźniego wolność, czas, uwagę, energię życiową, czego przykładem jest chociażby małżeństwo czy macierzyństwo. W chrześcijańskim praktykowaniu miłości bliźniego chodzi zawsze o coś więcej, aniżeli o zwykłą dobroczynność. Chodzi o głęboki, osobisty udział w potrzebie i cierpieniu drugiego, który staje się dawaniem samego siebie (DCE 34). Bliźniemu muszę dać nie tylko coś mojego, ale siebie samego, muszę być obecny w darze jako osoba (tamże).
Czy ideał miłości Chrystusowej jest możliwy do zrealizowania? Czy ktoś z ludzi może powiedzieć, że jest w stanie polegając jedynie na własnych siłach kochać na miarę samego Boga?
Benedykt XVI odpowiada: Taka miłość może być urzeczywistniona jedynie wtedy, kiedy jej punktem wyjścia jest intymne spotkanie z Bogiem, spotkanie, które stało się zjednoczeniem woli (DCE 18). Nieprzypadkowo metafora o latorośli, która nie może przynosić owocu – o ile nie trwa w winnym krzewie (J 15, 4) – poprzedza w tekście Ewangelii Chrystusowe przykazanie miłości. Jezus nie tylko pokazał nowy sposób kochania, ale jednocześnie chciał go umożliwić. Owo wszczepienie ludzkiej zdolności kochania w miłość samego Boga realizuje się najpełniej w relacji małżeńskiej gdzie staje się sakramentem.
Rozwój ludzkiej miłości – kontynuuje papież – skłania ją do poszukiwania definitywności i to w podwójnym znaczeniu: wyłączności, czyli bycia dla jednej osoby w sposób wyjątkowy oraz w sensie dążenia do wieczności („na zawsze”) – DCE 6. Eros na mocy aktu stwórczego kieruje człowieka ku małżeństwu, związkowi charakteryzującemu się wyłącznością i definitywnością; tak i tylko tak urzeczywistnia się jego głębokie przeznaczenie (DCE 11). Co więcej, małżeństwo oparte na miłości wyłącznej i definitywnej staje się obrazem relacji Boga z jego ludem, i odwrotnie: sposób, w jaki miłuje Bóg, staje się miarą ludzkiej miłości (tamże).
Wyjaśniając naturę miłości ludzkiej papież stwierdza, że w rzeczywistości eros i agape nie dają się nigdy całkowicie oddzielić od siebie (DCE 7). Zarówno jeden, jak i drugi jej aspekt może w niej bardziej dochodzić do głosu. Gdy oddalają się zupełnie od siebie, powstaje karykatura miłości (DCE 8), gdy zaś odnajdują swoją właściwą jedność, spełnia się prawdziwa natura miłości w ogóle (DCE 7).
Chodzi zatem o to, by eros nie zawładnął człowiekiem i nie kierował jego postępowaniem, lecz by człowiek – wychodząc od erosu, naturalnej skłonności wpisanej w jego płciową naturę – wzrastał ku miłości pełnej, upodabniając się w ten sposób do Boga. Dlatego świadome zatrzymanie się w rozwoju, odmowa dążenia do doskonalenia się w miłości jest odrzuceniem Bożego planu, co w konsekwencji oznacza karłowacenie, a nawet degradację własnego człowieczeństwa.
Dopiero z tej perspektywy, po ukazaniu natury ludzkiej miłości, tak jak ją rozumie chrześcijaństwo, można właściwie spojrzeć na postawy z jakimi mamy do czynienia w wolnych związkach.
Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy miłością, o jaką chodzi w małżeństwie, a każdą inną formą relacji. Miłość małżeńska, to miłość obejmująca całość egzystencji drugiego człowieka, wszystkie jej wymiary, także wymiar czasowy („aż do śmierci”). Jej istotnymi przymiotami są wyłączność (ekskluzywność relacji) i dozgonność (nierozerwalność). Znajomych, a nawet przyjaciół można mieć wielu. Męża, żonę ma się tylko jednego, jedną. Wyłączność oznacza niedzielenie się pewnymi sferami życia z osobami trzecimi, gdyż są one zarezerwowane wyłącznie dla małżonków. Taką dziedziną jest chociażby sfera relacji intymnych. Drugi przymiot oznacza całożyciowe zaangażowanie w miłość do drugiej osoby („nie opuszczę cię, aż do śmierci”). W liturgicznym obrzędzie zawierania małżeństwa wyrażono to obrazowymi sformułowaniami zawartymi w pytaniu: czy chcecie wytrwać w tym związki w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i w złej doli, aż do końca życia? [3] W ten sposób losy dwojga osób łączą się w sposób nieodwołalny. Tak pojęta relacja ma na celu stworzenie wspólnoty całego życia. Tę specyficzną jedność wspólnoty małżeńskiej Biblia wyraża metaforą stania się jednym ciałem (Rdz 2, 24). Chodzi zatem o zbudowanie jedności osobowej angażującej wszystkie sfery życia na zasadzie „my”, „nigdy jeden bez drugiego”. Istota małżeństwa polega na tym, że dwa życia, dwie biografie łączą się tak, że stają się <jedną> historią[4]. Przypomina to kompozycję na dwa głosy, która może być wykonana tylko dwugłosowo, także wówczas, gdy mamy do czynienia z improwizacją, kiedy to jeden z muzyków wsłuchuje się i dostraja do głosu drugiego. Dzięki temu utwór zyskuje swój specyficzny, niepowtarzalny kształt. Żaden z głosów oddzielony od drugiego nie wyglądałby tak, jak wygląda w tym kontekście [5].
Ukonstytuowanie się wspólnoty losów odróżnia małżeństwo od każdej innej formy relacji osobowej. Tym małżeństwo różni się chociażby od przyjaźni, gdzie mimo intensywności i głębi relacji, którą może się ona cechować, osoby nie żyją ze sobą razem i nie układają swojego życia w zależności od losów drugiego.
Wyłączność i wierność małżonków służy nie tylko budowaniu ich jedności, ale jednocześnie stwarza bezpieczną przestrzeń i właściwe środowisko do przyjęcia i wzrostu nowego życia. Płodność bowiem jest kolejną specyficzną cechą miłości małżeńskiej.
Jak wynika z powyższego opisu, istnieje nie tylko formalna, ale przede wszystkim jakościowa różnica w relacji łączącej małżonków i partnerów wolnego związku. Pewna doza sympatii, jakaś forma przynależności do siebie, wzajemna życzliwość i pomoc, choć same w sobie dobre i godne uznania, nie mogą być stawiane na równi i traktowane alternatywnie w stosunku do miłości małżeńskiej. Dopiero wyłączność i nierozerwalność nadaje relacji mężczyzny i kobiety tę specyficzną charakterystykę, która wyróżnia istotowo małżeństwo spośród innych typów związków.
Wykluczenie wierności – już w samym punkcie wyjścia – pozbawia związek stabilności i ram dla jego rozwoju. W każdym momencie trwania takiego związku wartość drugiej osoby może być podważona przez fakt spotkania kogoś atrakcyjniejszego. Skoro już na samym początku nie jest powiedziane, że mamy być razem, zakłada się, że nie musimy być razem. Każdy poważniejszy kryzys czy konflikt rodzi wtedy pytanie o celowość i sens dalszego wspólnego kroczenia. W miejsce pytań, jak możemy przezwyciężyć sytuację kryzysową i jak możemy wyjść z niej dojrzalsi, automatycznie pojawia się pytanie, czy aby ta sytuacja nie jest sygnałem do rozstania się, nie jest osiągnięciem owego punktu granicznego, postawionego na początku relacji, nawet w sposób nie do końca uświadomiony.
Przy takim bowiem warunkowym postawieniu sprawy – pisze M. Braun-Gałkowska – współmałżonek może zawsze w którymś momencie być zakwestionowany jako partner życiowy. Wspólnota już w założeniu traktowana na próbę nie może się rozwijać, bo każda strona akceptuje ją tylko pod warunkiem, że przynosi jej rozmaite korzyści. Prawdziwa wspólnota nie polega na równowadze zysków i strat obu stron, ale na tym, że korzyści i straty są wspólne. Dlatego nieodwołalna trwałość związku jest istotną częścią określenia małżeństwa. Nie zmienia jej fakt, że małżeństwa, trwałe w intencji, nieraz się rozpadają. Mamy wtedy do czynienia z niezrealizowaniem zamierzeń, z niepowodzeniem małżeństwa. Rozpad związku, choćby zawartego prawnie, ale z intencją ograniczającą jego trwałość w zależności od sytuacji, nie jest właściwie klęską małżeństwa, ale z góry prawdopodobnym zakończeniem tymczasowego układu[6].
Dopiero moralna pewność co do intencji wierności drugiej strony daje poczucie bezpieczeństwa i stabilności pozwalając mobilizować i inwestować wszystkie siły i środki w budowanie wspólnoty całego życia, co ma znaczenie nie tylko dla małżonków, ale przede wszystkim dla dzieci – o ile mają się pojawić – które nie powinny wzrastać w atmosferze swoistej tymczasowości.
Nieformalny związek oznacza w gruncie rzeczy bycie ze sobą warunkowe na zasadzie: o ile będzie mi z tobą dobrzedopóki będzie mi to odpowiadało – lub nawet obustronnego układu – dopóki będzie nam to obojgu odpowiadało. Wykluczenie nierozerwalności powoduje brak postawy całkowitego zwrócenia się ku drugiej osobie i pełnego zaangażowania na jej rzecz, autentycznego wysiłku w przekraczanie siebie, by stanąć z drugim na jego brzegu. Mimo powoływania się na dobrą wolę, ów brak postawienia przysłowiowej kropki na „i” jaką jest zobowiązanie do wierności drugiej stronie w doli i w niedoli rodzi pytanie o szczerość intencji.
Miłość oznacza całkowitą afirmację drugiej osoby wraz z decyzją o zaangażowaniu się na rzecz jej dobra. W kontekście małżeńskim przybiera to formę dozgonnego zobowiązania. Wykluczenie wierności stoi w opozycji z tymi dwoma istotnymi postawami miłości.
Skoro kocham daną osobę, czy jestem gotów poświęcić dla niej życie? Czy będę stał przy niej wiernie i towarzyszył jej także wtedy, gdy straci urodę, zdrowie, pracę, słowem, czy stanowi ona dla mnie niepodważalną wartość, która nie jest uwarunkowana ani czasem ani okolicznościami życia? Czy też, moje zaangażowanie w relację z nią zależy od tego, na ile spełnia ona moje oczekiwania? Jest to pytanie o miłość. Czy rzeczywiście chodzi mi o autentyczne dobro, bezpieczeństwo i szczęście drugiej osoby, czy też moja relacja z nią jest zawoalowaną formą manipulacji drugim człowiekiem, którego można w dowolnym momencie odstawić jak przedmiot, gdy przestanie być atrakcyjny[7]
Podobnie ma się rzecz z tzw. „małżeństwami na próbę”. Można zapytać, co chce się wypróbować w drugim człowieku lub z drugim człowiekiem? Czy nie jest to stawianie całej sprawy na głowie? Umiejętność towarzyszenia osobie mającej 30 lat nie jest tym samym co bycie razem w wieku 50 czy 70 lat. Małżeństwo jest procesem dynamicznym, który trwa aż do śmierci jednego z małżonków. Jest to decyzja na całożyciowe zaangażowanie się w miłość do drugiej osoby. Dlatego małżeństwa nie da się „wypróbować”, oczywiście poza właściwie rozumianym okresem wzajemnego poznawania się w narzeczeństwie. Miłość małżeńska jest sztuką, którą trzeba cierpliwie tworzyć dzień po dniu w zmieniających się krajobrazach życia i nigdy w tym dziele nie można ustawać. Nie istnieje coś takiego jak małżeński urlop bądź emerytura. Stąd, jedyne uprawnione pytanie, które mogą postawić sobie kandydaci do małżeństwa brzmi: czy kocham i czy decyduję się trwale zaangażować w szukanie i realizację dobra drugiej osoby? Tzw. dopasowanie wzajemne, które zazwyczaj chcą „sprawdzić” przymierzający się do życia we dwoje – a co św. Paweł ujął trafniej jako znoszenie siebie nawzajem w miłości (Ef 4, 2) – trwa nieprzerwanie przez całe życie. Rzeczą bezdyskusyjną jest natomiast osiągnięcie pewnego stopnia poznania się, pozwalającego podjąć rozważną decyzję o małżeństwie, czemu warto poświęcić nawet dłuższy okres, oczywiście, bez podejmowania współżycia seksualnego. Ono bowiem – jako znak pełnego i dozgonnego oddania się –  zarezerwowane jest wyłącznie dla małżonków.
Do tego, co zostało wyżej powiedziane na temat natury miłości, należy dodać, że sakrament małżeństwa nie jest jedynie aktem formalnym ani też „nakładką” religijną na bycie razem, lecz stanowi realizację drogi Chrystusa poprzez wzajemną miłość mężczyzny i kobiety. Chrześcijańscy małżonkowie chcą wcielić w życie miłość nie według własnych koncepcji, ale miłość, której dał wzór Jezus Chrystus i dla której realizacji udziela On swojej mocy. Dlatego rezygnacja z małżeństwa na rzecz konkubinatu dotyka kwestii wiary i to w podwójnym sensie. Po pierwsze – może być objawem powątpiewania w sens i możliwość samej miłości. Po drugie zaś – może oznaczać zamknięcie się lub brak wiary w Boga, który jest tej miłości autorem, źródłem i gwarantem. Dlatego katolicy pozostający w wolnych związkach muszą postawić sobie kilka zasadniczych pytań: co rozumieją przez miłość i do jakiej miłości zaprasza ich Chrystus? Kim jest dla nich Bóg i dlaczego boją się otworzyć na Niego w relacji, którą przeżywają? (Odpowiedź na to drugie pytanie będzie także odpowiedzią o przyczyny odmowy zawarcia sakramentu małżeństwa). I trzecie pytanie, natury bardziej ogólnej, ale które wiąże się ściśle z zagadnieniem miłości, to pytanie o ostateczny sens i cel życia człowieka.
Bez wyraźnej odpowiedzi na postawione wyżej pytania mówienie przez osoby pozostające w wolnych związkach: Proszę księdza, my nie robimy nic złego, my przecież się kochamy – może przypominać mówienie różnymi językami o dwóch różnych sprawach.
Oczywiście, sakrament małżeństwa nie gwarantuje automatycznie trwałości i pomyślności związku. Nie jest on nabywaniem małżeństwa w stanie gotowym ani też nie odbiera nikomu wolności, jednak jeżeli jest właściwie przeżywany, mobilizuje nie tylko wszystkie siły naturalne, ale równocześnie otwiera na działanie łaski nadprzyrodzonej, pozwalającej przezwyciężać ludzkie ograniczenia i słabości. Małżeństwo, by mogło się rozwijać w kierunku zamierzonym przez Boga, potrzebuje harmonijnego połączenia dwóch elementów: umiejętności komunikacji międzyosobowej – łaska bowiem bazuje na naturze – i aktywnego dialogu z Bogiem. Tej pierwszej sprawności polegającej m.in. na umiejętności komunikowania uczuć i potrzeb jak i sztuce rozwiązywania konfliktów, należy uczyć się tak, jak każdej innej ludzkiej sprawności, pamiętając przy tym, że dialog to inne określenie miłości[8].
To, co chrześcijaństwo ma do zaproponowania współczesnemu człowiekowi nie zmieniło się od dwóch tysięcy lat. Jesteśmy zbawiani bezinteresowną i wierną miłością Boga i do realizacji takiej właśnie miłości jesteśmy także zaproszeni. Jest to rzeczywistość, ku której skłania się cała nasza ludzka natura, ale która jednocześnie pozostaje tu na ziemi Bożą „prowokacją”. Bóg stworzył nas jako istoty wolne, bo tylko ktoś wolny może stać się partnerem dialogu miłości. Wolność w miłości nie może jednak nigdy oznaczać dowolności.

Wojciech Nowak SJ, ur. 1963, duszpasterz osób rozwiedzionych, pozostających w separacji oraz żyjących w związkach niesakramentlanych przy Parafii Św. Andrzeja Boboli w Warszawie w latach 1999-2014. Obecnie koordynator Domu Formacji Duchowej w Kaliszu (www.dfdkalisz.jezuici.pl).

Artykuł został opublikowany w miesięczniku „W Drodze” (3/2006), str. 40-50.
[2] C. S. Lewis, Cztery miłości, Warszawa 1993, s. 142.
[3] Obrzędy sakramentu małżeństwa dostosowane do zwyczaju diecezji polskich, wyd. trzecie według drugiego wydania wzorcowego, Katowice 1996, nr 60, s. 29.
[4] R. Spaemann, Osoby. O różnicy między czymś a kimś, Warszawa 2001, s. 280-281.
[5] Tamże, s. 280.
[6] M. Braun-Gałkowska, Miłość aktywna. Psychiczne uwarunkowania powodzenia w małżeństwie, Warszawa 1985, s. 16-17.
[7] Fragment ten został opuszczony w tekście, który został opublikowany.
[8] J. Grzybowski, Wprowadzenie do dialogu, Kraków 1997, s. 14.